Layout by Raion

30 kwi 2014

Lucyfer - "Wspomnienia"

"Dłuższa rozłąka wzma­ga myśle­nie, uwi­doczniając siłę nieby­wałego przywiązania."

Niebo, które pamiętam było pełne smutku i nienawiści. Anioły zazdrościły Archaniołom rangi i mocy, tak naprawdę zazdrościły wszystkiego. Bez względu na to czy to było coś skromnego, czy coś co przewyższało wszystko co mieli w posiadaniu Aniołowie to i tak walka pomiędzy nimi trwała. Może ta "wojna" nie przypominała ziemskiej, ale była przerażająca, ponieważ Niżsi zaczęli się staczać coraz niżej, aż spadali, stawali ysię Upadłymi

"Anioł nie powinien żywić zazdrości" - powtarzał nasz Pan. "Anioł powinien szanować Wyższego bez względu na tego koszty, możliwe, że w przyszłości zasłuży na archanielstwo za swe zasługi" - mówił codziennie swym Sługom. Lecz przez wojnę, którą w szególności prowadzili Aniołowie, powoli zaczęła zanikać ta ranga, po jakimś czasie większość z nich upadła i już nigdy nie miała prawa wrócić. 
"Kara za uczynki" - powtarzał Gabriel swym uczniom. 
Wtedy należałem do jego uczniów, to prawda, że nauczał z wielką uwagą każdego. Uważał mnie za bardzo ambitnego dzieciaka, z przyszłością i powiadał, że z radością widziałby mnie w szeregach Archaniołów. 
Za jego sprawą też tak się stało. 
Wylądowałem w Mieście Archaniołów i tam kontynuowałem nabywanie wiedzy oraz sztuk wojennych, a także rozwijanie swych mocy archanielskich i anielskich. 
Każdego dnia robiłem co innego. Każdy dzień był czymś w rodzaju treningu. 
Aż pewnego dnia poznałem Tenebrae, najmłodszą i za razem najzdolniejszą Archanielicę. 


***

Słodkie, czarne oczy padły na moją twarz. Stanąłem jak zaczarowany przyglądając się dziewczynie zmierzającej w moją stronę. Jej ruchy były pełne gracji. Idąc uśmiechała się szeroko ukazując szereg białych, niczym perły zębów. Biodra kiwały się jakby w rytm  niesłyszalnej muzyki, a czarne, długie włosy falowały pod wpływem oporu powietrza.
Stanęła naprzeciwko mnie opierając ręce na biodrach i  przekrzywiając głowę lekko w bok. Na jej delikatnej, nieskazitelnie białej  twarzyczce w dalszym ciągu widniał uśmiech. 
- Hej, jestem Tenebrae. Poszukuję Lucyfera, z którym - jak to określił Gabriel - mam dzielić  miejsce zamieszkania.
Zdziwiłem się bezpośredniością  dziewczyny, a także zaniepokoiłem się faktem, iż wypowiedziała imię Gabriela bez krztyny szacunku. 
A także dopiero teraz zorientowałem się tym, iż Archanielica miała mieszkać u mnie. To o niej opowiadał Gabriel. O dziewczynie, która w swej przeszłości zabawiła dość czasu jako człowiek aby umrzeć. Po śmierci stanęła przed obliczem Pana, a zaś za swe zasługi w poprzednim życiu i za to jaka była otrzymała dar zostania Aniołem. I tak też się stało. Po krótkim czasie nauki bycia Aniołem dostała zaproszenie do stanięcia w szeregach Archaniołów. I tak o to wylądowała u mnie, za sprawą Pana, jak i za zaufaniem Gabriela.
Moja twarz napięła się, a po chwili rozluźniła, przy czym wyprostowałem się przyjmując przyjacielską postawę, na którą zazwyczaj nie było mnie stać. Tym razem stało się inaczej, to ta dziewczyna ciepłym i naturalnym zarazem spojrzeniem wywołała we mnie pewnego rodzaju uczucia. Zazwyczaj nie ukazuję uczuć, ponieważ są zbędne - one wszystko niszczą, ale... ona to co innego.
- Do  właściwej osoby podeszłaś, pani Tenebrae. To ja jestem Lucyfer - rzekłem, a oczy  dziewczyny  rozświetliły się  iskierkami  zaciekawienia. - Mam także w zadaniu kontynuować twoją naukę - dokończyłem. 
Tenebrae zachichotała  zakrywając usta dłonią niczym arystokratka.  Nie miałem pojęcia czym ją tak rozbawiłem, ale przeczuwałem, że w jej oczach moja postawa jest wielce zabawna.
- Mam nadzieję,  że nasza współpraca w najbliższym czasie będzie owocna i  przyjemna - powiedziała zadowolona. 
Przymróżyłem oczy
- Miejmy taką nadzieję, Tenebrae.


***

Tenebrae była pokorną uczennicą, która uczyła się z wielkim zapałem.  Z każdym dniem stawała się coraz bardziej pilna. Słuchała moich wkładów z zainteresowaniem, nawet najmniejszy szczegół był dla niej równie ważny. Z czasem staliśmy się przyjaciółmi, a ja zacząłem czuć do Tene więcej niż jako nauczyciel powinienem.


***

Stałem na balkonie przyglądając się nocnej panoramie Miasta Archaniołów. Łokcie podparłem o balustradę, a podbródek  ułożyłem na moich  splecionych placach. 
- Lucyferze -  usłyszałem cichy głos Tene.
Moje serce na dźwięk jej delikatnego, melodyjnego szeptu zabiło dwa razy mocniej, lecz nie ujawniałem mojego zainteresowania przybyciem dziewczyny. Nie miałem ochoty aby czegoś się dowiedziała. 
- Tak, Brae? - spytałem ponuro.
Nawet nie zwróciłem głowy do tyłu by przyjrzeć się Archanielicy, lecz nasłuchiwałem każdego poruszenia tej istoty.  
Tenebrae bezszelestnie znalazła się u mojego boku i oparła się o moje ramię. Położyła ostrożnie swoją główkę na mnie i westchnęła ciężko. I poczułem jak cała drży. Z niepokojem zwróciłem swoje twarde, fałszywe spojrzenie na oblicze dziewczyny.  Patrzyła na niebo, a jej włosy sklejał pot. Od jej czarnych oczu odbijał się blask księżyca i gwiazd. Gałkę oczną miała przekrwioną, co znaczyło, iż płakała. 
Bez chwili zapomnienia dłonią powędrowałem do podbródka Tene i obróciłem twarz w moją stronę. 
Oczy Brae były zapłakane, a po policzkach spływały łzy zmieszane z potem. Zacisnęła powieki w akcie niechcenia spojrzenia w moje oczy. 
- Co się stało, Tenebrae? - zapytałem z niepokojem.
Dziewczyna  wyszarpała się z mojego uścisku, którym nie wiem kiedy ją objąłem.  Stanęła plecami do mnie wycierając dłońmi twarz. 
- KoszmaryKoszmary,  Kastielu - w jej głosie słyszalny był ból
Jej ciało przeszły konwulsje, a ja ruszyłem w jej stronę. Oplotłem ją ramionami. Dziewczyna zadrżała, ale po sekundzie rozluźniła się w moim uścisku. Bez protestu Tenebrae chwyciłem ją pod nogi jedną ręką, a drugą utrzymałem na plecach i wziąłem na ręce. Ona tylko położyła dłoń na moim torsie jeżdżąc palcem wskazującym po wyżłobieniach i wznoszeniach na piersi. Czułem jej ciepły, wilgotny oddech zderzający się z moim cienkim podkoszulkiem i przedzierającym się na moją skórę, a także przyspieszające bicie serca. Przymknąłem powieki i ucałowałem dziewczynę czule w czoło. Jej skóra miękka i gorąca obiła się o moje wargi. Uczennica westchnęła zachwycona i zachichotała cicho. Wiedziała, że taki gest jest tylko dla naprawdę ważnej osoby - przynajmniej w moim wykonaniu. 
Otworzyłem szeroko oczy i spotkałem się z jej wzrokiem pełnym spokoju oraz ulgi, a na ustach błądził łobuzerski uśmieszek godny wesołej Brae. Ten uśmiech był zaraźliwy, tak jak śmiech pełen radości i naturalności. 
Ruszyłem żwawym krokiem do mojego pokoju, a ciężar jaki dawała mi ona był nikły. Wydawało mi się jakby była zrobiona z puchu. Nogi poniosły dziewczynę do łóżka należącego do mnie i ułożyłem po prawej stronie Tene odkrywając kołdrę. Gdy ona leżała już wygodnie spytałem się jej czy czegoś potrzebuje, lecz ona powiedziała szybkie "Nie", więc szybko wskoczyłem pod pierz po drugiej stronie. 
Wpatrywała się we mnie niczym bezdomny pies w kromkę chleba z masłem. Te wielkie oczy szeptały podziękowanie. 
Uśmiechnąłem się szeroko co nie leżało w mojej tradycji, ale przyszło z łatwością. I to było dobre. 
- Tene, wierzę, że już teraz nie będą cię dręczyć te koszmary. Ja się o to postaram - wyszeptałem przyciągając ją do siebie. 
Ułożyła dłonie na moich piersiach i tak oboje popadliśmy w sen.
Tene, wróć prawdziwa Tene. 


***

Tene, wróć prawdziwa Tene. 
W kółko dręczyły mnie te słowa. Odbijały się od mojego umysłu, krążyły roznosząc echo i powracały jak ból po zadanej ranie lub stracie bliskiego. 
- Nie - wyszeptałem z łzami napływającymi do oczu. - ona nie mogła spaść... 
Gabriel zwrócił swój jasny wzrok na mnie i uśmiechnął się smutno. Położył dłoń na moim ramieniu i cicho rzekł:
- Podejrzewam, że nie mogła bez twojej obecności t a m - pokazał gestem głowy na niebo. - wytrzymać. Większość Archaniołów narzekała na to co robisz na ziemi, dyskutowali nad wrzuceniem cię do Piekła. Po to tu przyszedłem. Wiem, że nie chciałeś w t e d y źle...
Rzuciłem mu wściekłe spojrzenie. Nawet nie zważałem na słowo Piekło, które dla każdego oznaczało koniec. 
- Bo nie c h c i a ł e m! - wrzasnąłem. - Ja... ja... ja pragnąłem aby było wszystko tak jak dawniej, chciałem pomóc po obu stronach, ale wy Archaniołowie...
Nie pozwolił zakończyć mi moich krzyków, bo wskazał na Tene. 
Dziewczyna stała nieruchomo świdrując mnie na wskroś swymi czarnymi jak noc oczami. Jej wzrok był twardy, pełen goryczy, rozpaczy i sumienia, które utkwiło w jej sercu. Czułem to jak swój własny oddech, jak czynność wykonującą w kółko i w kółko, jak wyuczony odruch. Po prostu emanowało to od niej, to wszystko było wyraziste i pełne, ale dopiero, gdy spojrzałem na nią. Dopiero teraz wyczuwałem to. Wyczuwałem uczucia, moc - po prostu wszystko. Lecz nie poczułem żadnych uczuć wobec mnie. 
Pustka. 
Bezkresna pustka.
Tenebrae ruszyła w naszą stronę powolnym i ociężałym krokiem. Stopy stawiała ostrożnie, aż po chwili zastanowienia wyrwała do biegu na pełnych obrotach, którego po jej stanie nie było można się spodziewać. Zaczęła krzyczeć przeciągłe "aaaaaaa!" jakby wyzwanie do walki. 
Bo to było wyzwanie do walki. 
Uniosła zakrwawioną klingę do góry i sunęła wprost na nas. Gabriel i ja odskoczyliśmy w idealnym momencie, a dziewczyna powtórnie zaatakowała. Oboje nie chcąc zrobić jakiejkolwiek krzywdy dawnej Archanielicy nie wyjmowaliśmy nawet broni. Czyniliśmy tylko uniki powoli kierując się w jej stronę. Lecz nie było łatwo dotrzeć do tego aby odebrać broń "przeciwniczce" rzucającej się na nas obu z wielką mocą, aż dostrzegłem okazję. Wzbiłem się na moment w powietrze na około cztery metry i wylądowałem akurat obok niej, gdy sztych broni znajdował się tuż przy Gabrielu robiącym unik. Chwyciłem ją mocno za nadgarstek i lekko wykręciłem rękę dziewczyny. Jej oczy spotkały się z moimi. Jej były pełne bólu, moje pełne niepewności. 
Miecz opadł z charakterystycznym dźwiękiem stali na podłoże, a ona jakby była jednym ciałem z bronią osunęła się na kolana. Puściłem jej rękę, gdy Gabriel podniósł broń. Przyglądał się uważnie każdemu szczegółowi. 
A ja zamiast interesować się tym co on, spoglądałem na nią. 
Jej włosy zakryły twarz niczym za kotarą. 
- Tenebrae, tyle czasu - wyszeptałem. 
Podniosła głowę lekko do góry, a mój wzrok spotkał się z jej wściekłym spojrzeniem, które po chwili złagodniało. 
I poczułem przez dosłownie moment - wyraz rozpoznania. 
- Lucyfer? - spytała cicho. 
Moje serce podskoczyło do góry, tak jak moja głowa uniosła się wyżej. 
A na twarzy zawitał uśmiech.
- Tak. 

Szczur - ''Jak psy"

I otarł grubej koszuli rękawem
Łzę, co po twarzy toczyła się, drżąca
I taka mętna, i ciężka, i wielka,
Jakby to wody nie była kropelka,
Lecz kamień, który, wyrzucony z duszy,
Padnie w głębiny i ziemię poruszy.
~Maria Konopnicka
Nie trzeba było mu informacji, że jest już blisko. Do nozdrzy na sporą odległość docierał wstrętny, duszący smród dymu. W tej okolicy była tylko jedna wieś i tylko ona mogła płonąć. Wyjechał z lasu zatrzymując gniadosza. Koń podrzucił nerwowo łbem, czując w chrapach trwożny swąd. Obszary Peleney miały to do siebie, że były płaskie, ogromne i zwykle soczyście zielone. Tym razem było inaczej. Ciemne, rozgwieżdżone niebo przysłoniły ohydne słupy szarych miazmatów, unoszących się znad dogasającej wsi. Wiatru prawie nie było, przez co twór groźnego ognia gęstą zasłoną przykrywał firmament.
Gniady ogier na znak jeźdźca ruszył powolnym stępem przed siebie. Przywykł do ekstremalnych warunków, nauczył się kontrolować instynkty i chęć ratowania się ucieczką. Szczur nie zatrzymywał wierzchowca. Wśród gęstego dymu sprawiającego, że oczy łzawiły, a żołądkiem szarpały konwulsje słyszał przeraźliwe krzyki, stłumione głosy i od czasu do czasu żałosne wycie osamotnionego psa. Im bliżej grajdołu był, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że nie znajdzie tu niczego, co nie budziłoby w nim nikłego uczucia beznadziei. Zarżnięta trzoda chlewna leżąca poza oborami. Powyciągane w tragicznych pozach pozarzynane koty i psy. I żałosne, drobne postacie martwych dzieci. Łowca wykrzywił lekko wargi w geście odrazy. Odrazy i gniewu na tych, którzy byli w stanie to zrobić. I wciąż tu byli.
Wieś była duża. Część domów dogasała, albo wciąż płonęła. Ulice usłane były ciałami ludzi w różnych przedziałach wiekowych. Od młodych, sprawnych podlotków, przez dorosłe osoby, aż po starców, kaleki, dzieci i noworodki. Muchy gromadziły się wokół pustych, ślepych oczu poległych. Krew barwiła grunt i chodniki. Dostrzegł koło jednej chaty ciało staruchy, która w sztywnych, wciąż zaciśniętych rękach trzymała martwe niemowlę. Starała się je ocalić- na marne. Potargana, ciemna od posoki chusta przylgnęła do starej twarzy przysłaniając jej trupi, pusty wyraz.
Tętent podkutych kopyt ogiera niósł się głuchym echem wśród zgliszczy. Zatrzymał konia widząc w oddali koszmarną scenę napełniającą jego oschłą osobę, wbrew pozorom niewypraną całkowicie z człowieczeństwa, wstrętem i repulsją.
Przy dróżce prowadzącej do pastwisk bydła stało szczęściu wielkich, obmierzłych zbirów. Ich schrypnięte, brutalne rechoty wydobywały się z cuchnących, pozbawionych częściowo zębów gęb. Rzucali prostackie, obleśne dowcipy. Takie można było usłyszeć tylko w starych, śmierdzących stęchlizną i szczynem zamtuzach, bądź ogarniętych syfem burdelach. Stali w ciasnym kręgu plując, szarpiąc za włosy i kopiąc niedużą postać. Gwałt nie byłby dla tego Łowcy niczym nienormalnym, gdyby nie fakt, że ich ofiarą była mała, umorusana, dziewięcioletnia dziewczynka błagająca piskliwym, schrypniętym od płaczu głosikiem o pomoc. Ale nikt jej nie słyszał. Nikt poza Szczurem. Poza tym, który przywykł do ludzkiego bestialstwa. Przywykł do widoku wojen, śmierci, gwałtu, tortur. Ale były pewne granice. Oni je właśnie przekroczyli. Byli jak psy walczące o prawo do pokrycia suki. Przepychali się, klęli, by móc posmakować jej niewinnego ciała, choć to i tak już dawno temu nastąpiło. Czymże różnili się od bezrozumnych bestii, jakie zabijał na co dzień? Niczym, a więc mógł ich uśmiercić.
Szczur zeskoczył głośno z konia, miecz w jego pochwie zabrzmiał ostro i nieprzyjemnie, a stalowe klamry na jego pasach zadzwoniły o siebie przenikliwie. Odwrócił zakapturzoną głowę do napastników i zrobił dwa kroki do przodu. Poczuł jak ich przenikliwe, psie oczy wbijają się w niego jak igły. Któryś z nich zaśmiał się wrednie, splunął i dobył starego, pośniedziałego miecza.
- Bohater pieprzony się znalazł. Chodź tu… - warknął.
Szczur stał spokojnie. Kątem oka spojrzał na dziewczynkę, którą cisnęli pod ścianę starej chałupy. Skuliła się pod nią przerażona, zalana gorzkimi, wielkimi łzami, brudna i pobita. Trzech z nich wciąż stało spokojnie, pozostali dobyli różnego rodzaju prymitywnej broni. Chojrak na czele z rykiem rzucił się na zakapturzonego przybysza. Ten w ułamku sekundy dobył klingi, przeciął nią powietrze, sparował atak, pochylił się wprawnie i ciął od dołu, odbijając do góry szablę zaskoczonego wroga. Jego ostrze jak pikujący ptak w linii równoległej do ziemi powędrowało do brzucha mężczyzny i przebiło go, rozcinając wzdłuż. Na bruk poleciała krew, woda i flaki. Pierwszy przeciwnik skonał. Pozostało pięciu. Szczur w półobrocie sięgnął po dwa sztylety, cisnął nimi perfekcyjnie trafiając w głowę rozwścieczonego zbira. Padł na ziemię. Kolejnych dwóch postanowiło się zmierzyć z tajemniczym, pokrytym bliznami człowiekiem. Na nic. Szczęk żelaza dzwonił w uszach, wściekłe ryki nieprzyjaciół zagłuszały ciche myśli przybysza znikąd. Krew. Przysłoniła szare barwy świata, lejąc się na ziemię, chlapiąc twarz zabójcy. Gorzka, wstrętna, o metalicznym smaku. Splunął patrząc na pozostałych dwóch rywali. Jeden z nich nie wytrzymał i z przerażeniem na twarzy rzucił się do ucieczki. W półkroku zwalił się na ziemię, gdy jego karczycho przebiło ostrzę puginału. Osamotniony, zszokowany drągal spojrzał na ułamek sekundy na dziecko. Przełknął ślinę i bezradnie zacisnął dłoń na rękojeści broni. W matowej, brudnej głowni klingi odbił się szkarłat posoki.
Myśliwy bez słowa natarł na antagonistę. Ten zdążył tylko zablokować atak, sparować go kilka razy, a potem siłą rozpędu przeciwnika obrócił się, pozbywając łapy dzierżącej cep. Poczuł silnego kopniaka w plecy, zwalił się na ziemię. Tajemniczy mężczyzna stanął nad nim, zacisnął palce na jego przetłuszczonych, zawszonych włosach i odgiął do tyłu jego głowę przykładając do szyi sztylet, uprzednio chowając do pochwy miecz.
- Każdy zasługuje na drugą szansę. Jaka szkoda, że martwi tej szansy nie mają - powiedział i poderżnął mu gardło.
Wyprostował się i wziął głęboki wdech. Otarł dłonią pot z czoła, odwracając głowę w kierunku dziecka, które skuliło się pod ścianą. Jej drobne ręce, nogi i buzia były obite, złote włosy posklejane krwią i brudem w sztywne pasma, opuchnięta brew szpeciła twarz. Bez słowa, z kamienną twarzą obserwował ją, a potem odwrócił się i podszedł do konia dosiadając go. Nie miał ochoty dłużej tu być. Drabów zapewne snuło się więcej, krzyki gwałconych kobiet nie cichły. Może szczeniakowi uda się uciec, a może nie. To już nie jego interes. Bestie zostały zgładzone, w sprawy ludzi się nie miesza. Obrócił wierzchowca i wolnym stępem skierował go na pastwiska, by opuścić zgliszcza.
Powolny, monotonny krok konia sprawił, że Szczur nie oddalił się jakoś specjalnie od miejsca zdarzenia. Zatrzymał gniadosza, słysząc cichy szmer za sobą. Obrócił się nieco w kulbace. Jego serce zabiło mocniej na widok skrzywdzonej tak brutalnie ofiary, która zrobiwszy kilka kroków w jego kierunku upadła i wyciągnęła bezradnie rękę. Dziewczynka podparła się na przedramionach i wbiła w niego spojrzenie wielkich, błękitnych oczu. Mówi się, że nie ma piękniejszej rzeczy niż gwiazdy, kwiaty i oczy dziecka. Co do ostatniego na pewno mają rację. Zwiesił głowę, bijąc się ze swymi myślami. Nie miał pojęcia co robić. Gdzieś między budynkami usłyszał złowrogie głosy bandy antagonistów. Impuls. Wystarczyła jedna, szybka myśl, by zmusić go do zeskoczenia z wierzchowca. Zwierzę uderzyło głośno kopytem przedniej nogi w bruk, wyraźnie niezadowolone z konieczności dłuższego przebywania w tym strasznym miejscu przepełnionym dymem, śmiercią i stalowym zapachem krwi. Szczur szybkim krokiem podszedł do błękitnookiej, wziął ją na ręce i wrócił do ogiera. Wskoczył na siodło, usadawiając się w nim wygodnie, ułożył ostrożnie poniżoną dziewczynę na swoich nogach, opierając jej głowę i plecy o swoje lewe ramię, a potem popędził konia i pognał w kierunku pastwisk. Gniady rumak wprawnie przeskoczył płot zagrody, który przed chwilą był złowrogim murem oddzielającym ludzi z wioski od drogi ucieczki. Teraz był barierą broniącą Łowcę i blondwłosą przed ogniem i dymem. Być może również przed złymi wspomnieniami.

Kheriana - "Biały wilk"

Czas wciąż przewraca strony spalonej księgi,
Miejsce i czas na zawsze w mojej pamięci.
Mam tak dużo to powiedzenia, a Ty jesteś tak daleko.
~Avenged Sevenfold - "So Far Away."

    Ucieczka Felsarina postawiła Kherianę w zakłopotaniu. Kompletnie bez celu, bez wiedzy co dalej. Poczuła urazę, za to co zrobił. To wszystko było takie dziwne. Postanowiła poszukać odpowiedzi. Będąc w Dolinie Ognia, podeszła do młodej, szmaragdowej smoczycy karmiącej urywkami mięsa małe, złote smoczę. Obaj leżeli w zalanej słońcem trawie.
-Mogę zamienić z tobą parę zdań? - zapytała kładąc się obok.
-A ty kim jesteś? - spytała ostrzegawczo Sorenia.
-Kheriana, miałabym do ciebie parę pytań.
-Zaskocz mnie.
-Może mi się przedstawisz...
-Sorenia, i tak zapomnisz. Śmiało, pytaj póki mam ochotę odpowiadać.
-Znałaś Felsarina? - Kheriana spojrzała młodej smoczycy prosto w oczy.
-Matko... ty tak poważnie? Co ty do niego masz? Zgłupiałaś na stare lata?
-Odpowiedz.
    Sorenia opuściła głowę ukazując zażenowanie.
-Owszem, znam go. Zadowala cię taka odpowiedź? - smoczyca nie kryła irytacji.
-Tak, bo to otwiera kilka kolejnych pytań.
-A mogłam kłamać...
    Kheriana poruszyła lekko ogonem rozglądając się dookoła. Czuła miłe ciepło. Zadała kolejne pytanie:
-Dużo cię z nim łączy?
-Powiedzmy sobie jedno - rzekła stanowczo Sorenia obracając ku niej głowę - nie twój interes, co mnie z nim łączy. Nie wiem gdzie jest i gdzie mógł sobie pójść. To twoja wina, było dać sobie spokój.
-Tylko ty miałaś z nim jakikolwiek związek.
-I co z tego? Zostaw mnie w spokoju bo nic więcej ci nie powiem.
-Od ciebie chyba nie ucieka, co?
-Nie ucieka, bo ja nie napadam go w najmniej oczekiwanej chwili i nie maltretuję. Teraz sobie idź.
-Śliczny - powiedziała Kheriana wskazując nosem na małego smoczka. Wstała - uważaj, by nie stała mu się krzywda.
    Sorenia warknęła uderzając łapą w udo Kheriany rozdzierając jej lśniące łuski. Smoczyca odskoczyła. Odeszła bez walki przyciągając do siebie zaciekawione spojrzenia.
    Poszła w górę rzeki rozmyślając. Może jednak była upierdliwa i nachalna? Albo nie było dane im razem być... zupełnie jakby poszukiwaczowi skarbów nie było przeznaczone nic znaleźć, odnajdując tylko puste komnaty, lecz takie jest życie. Zawsze jest odwrotnie do oczekiwań. Gdy jeden plan zawiedzie, trzeba mieć drugi. Jednak stary plan zawsze można poprawić...
    Z zamyśleń wyrwał ją głośny skrzek i plusk wody. Tuż przy brzegu szamotały się i hałasowały młode smoki. Nie zwróciła na to uwagi. Myślała, co by powiedzieli jej rodzice w tej chwili widząc, jak ich córka dożyła samotnie do takiego wieku, bez rodziny. Pewno byłoby im wstyd, zarówno jak i jej. Może jednak liczenie na przeznaczenie było błędem?


***

    Minęło kilka dni. Próbowała zaprzyjaźnić się z Sorenią, lecz uparta smoczyca nie chciała w ogóle z nią rozmawiać. Była najwyraźniej zła, obrażona. Kheriana krążyła bez celu raz nad jeziorem Thann, raz łaziła po Shadurze, a raz siedziała w Dolinie. Dzisiaj brodziła sobie w wodzie zalewiska. Niebo było zachmurzone, szare i ponure. Po zawalonym skałami brzegu przechodził samotny biały wilk nieustannie węsząc dookoła. Smoczyca obserwowała uważnie zwierzę. Stworzenie popatrzało na nią i kontynuowało wędrówkę jak gdyby nigdy nic. Widok smoka najwyraźniej był dla niego czymś naturalnym. W tym było coś bardzo podejrzanego.
    Wyszła z wody i podeszła do zwierzęcia powoli. Pies uniósł głowę z nad wody patrząc na nią swoimi wielkimi, uważnymi, złotymi oczami.
-Dobra, już wiem kim jesteś - rzekła do niego niepewnie - jesteś czyimś duchem i właśnie przyszedłeś mi coś przekazać. Skądś to znam. Śmiało, tylko nie mów zagadkami.
    Wilk przekrzywił ciekawsko głowę machając swoim puszystym ogonem. Postawił do pionu szpiczaste uszy i otworzył paszczę wysuwając różowy język.
-No nie udawaj głupiego - powiedziała zniżając łeb - chyba, że chcesz skwierczeć jak pieczeń i być moją kolacją.
    Odpowiedziało jej przyjazne szczeknięcie. Zwierzę podeszło do niej i zaczęło łasić się do jej łap.
-Co ja w ogóle robię... - stwierdziła na głos - rozmawiam z psem... kompletnie mi odbija...
    Zamknęła oczy, westchnęła głośno.
-No dobra, masz mnie - usłyszała obok siebie twardy, męski głos. Koło niej stała niska, bo zaledwie półtora metrowego wzrostu, postać o ludzkim torsie i od brzucha w dół gęstej sierści niczym u wilka. Miał potężnej budowy pierś i silne umięśnione ramiona. Jego lekko okrągła twarz porośnięta również białym zarostem, wyrażała pogodny uśmiech. Gruby nos i szczecinowate włosy były atutami na jego obliczu, złote oczy pozostały niezmienione.
-Witaj, człowieku-psie - przywitała go Kheriana.
-Hej, jestem Lykanem, a nie psem.
-Czyli czymś w rodzaju wilkołaka, tak? - spytała zagadkowo siadając.
-Uznajmy, że tak. My nie dostajemy szału podczas pełni.
-No tyle dobrze, masz jakieś imię?
-Bre, tak mnie zwą w stadzie - odpowiedział Bre. Usiadł obok niej krzyżując nogi i kładąc dłonie na kolanach. Ujrzała na ramieniu Lykana wytatuowany czarny, wygięty pazur.
-Ciekawe. Musisz mieć cel, skoro do mnie przyszedłeś.
-Nie muszę - stwierdził spokojnie - ale mój instynkt wyczuł, że czymś się trapisz. Czyż nie, Kheriano?
-Owszem. 
-Opowiedz - zachęcił ją.
-Pokochałam kogoś - zaczęła - ale chyba robię to źle, bo ciągle nic nie wychodzi. Uciekł. 
-A podasz mi jego imię?
-Felsarin - odpowiedziała po chwili. Popatrzała na Bre. 
-Widziałem go. On też wydaje się być strapiony. Prawie mnie spalił jak do niego podszedłem.
-Gdzie go widziałeś? - zapytała zainteresowana.
-Może nie powinienem tego mówić...

29 kwi 2014

Księżniczka Izolda - ' Trudne chwile '

' W życiu można uciec od wszystkiego, z wyjątkiem samego siebie...'
~Graham Masterton  


Obudziła się w swoim łóżku. Tylko ból, który towarzyszył jej ciału, przypominał o niedawnych zdarzeniach. Jej komnata była cała wysprzątana po ostatnim nieporozumieniu. Lekko się podniosła i oparła na łokciach, krzywiąc się delikatnie. Starała się wstać, chodź nie powinna. Miała leżeć i wypoczywać, ale ona tak nie potrafiła. Zajrzała przez okno i znów podziwiała beztroskie życie mieszkańców. Żałowała, że ona tak nie mogła mieć. Zawsze pod kontrolą i nadmierną opieką. Rzadko miała czas dla siebie, bo każdy czegoś od niej chciał.
Nie mogła mieć własnego zdania, wszyscy decydowali za nią. Co miała jeść, co miała robić, gdzie miała się udać.
Kiedy usłyszała nagłe pukanie do drzwi, zmarszczyła czoło i zachrypniętym głosem rozkazała temu komuś wejść.
- Tristan? – spytała zdziwiona, po czym następnie znowu skierowała swą głowę w stronę Wolsedore.
- Księżniczko, ja tylko na chwilę – powiedział zatroskanym głosem. Czekał na jej odpowiedź, ale się nie doczekał. Ta bez słowa czekała na dalsze wyjaśnienia – chciałem spytać o stan zdrowia – rzekł nieśmiało. Wtedy znowu zaszczyciła go spojrzeniem. Nie wiedziała czy cieszyła się jego widokiem, czy też nie. Lubiła go, przyjemnie jej się z nim rozmawiało. Jednak jego poglądy i zasady ją odpychały, nie był człowiekiem, któremu byłaby w stanie zaufać. Nie chce utrzymywać kontaktu z kimś, kto w głębi serca życzy jej śmierci.
- Czuję się dobrze – odpowiedziała oficjalnym tonem, jednocześnie władczo się przy tym prostując. Mężczyzna był niezwykle zdziwiony jej zachowaniem, jakby widział zupełnie kogoś innego – coś jeszcze? – mruknęła, jakby od niechcenia. Nie chciała być dla niego tak nieprzyjemna, ale tak musiało być. On na nią polował, tego raczej nie byłaby w stanie zmienić.
- Ja… nie. Chciałem tylko jeszcze powiedzieć, że podczas wędrówki pokojowej będę panience towarzyszył – poinformował, na co ta zmrużyła oczy. Cóż, cieszyła się. Nie jest w stanie się tego wyprzeć.
- Rada jestem, ale jestem już zmęczona i proszę o opuszczenie mojej komnaty – nie spojrzała się nawet na niego. Czekała aż tylko usłyszy dźwięk zamykanych drzwi, by następnie położyć się na swe łoże i skulić pod kołdrą. Kim on dla niej był? Trudno jej było powiedzieć, ale jedno było pewne. Mimo jego spojrzenia na życie, czuła się przy nim bezpieczna. Nie wątpiła w jego poświęcenie i lojalność. Pragnęła nie myśleć o tym, że to wszystko tylko z powodu jej statusu. Marzyła, by był taki ze względu na nią samą. Jednak, w co ona wierzyła?
- Tęsknie za tobą, mamo – szepnęła sama do siebie, jakby kobieta miałaby to usłyszeć. Tamto spotkanie bardzo ją wzruszyło i zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej potrzebuje.
Nie zdała sobie nawet sprawy z tego, kiedy zasnęła.

 ***

Biegła po ciemnym lesie podczas ulewy, jakby przed czymś uciekała. Była w samej koszuli nocnej, czuła ból w stopach. Rzucała za siebie kulami ognia, które tworzyła w swoich dłoniach. Coś ją goniło, bała się. Była cała mokra, włosy nachodziły jej na twarz. Nie miała pojęcia, gdzie biegnie.
- Zostaw mnie! – krzyczała cała przestraszona – jestem niewinna!
Przewróciła się. Brudna podniosła się i ruszyła dalej. Czuła na sobie współczujące spojrzenia zwierząt, a ciche szepty roślin tylko ją przygnębiały. Oglądała się za siebie niecierpliwie, szukała bezpiecznej kryjówki. Wtedy wpadła w czyjeś ramiona.
- Oh, Tristan! – krzyknęła z ulgą, mocno wtulając się w jego pierś – oni chcą mnie zabić, pomóż mi…
Wtedy poczuła jak coś ostrego wbija jej się w plecy. Nagle zesztywniała i powoli uniosła swe spojrzenie stronę twarzy łowcy. Jego wzrok był pusty, bezuczuciowy. To nie był on, on nie miał tak surowych oczu.
- Zostałaś skazana na karę śmierci z powodu zabójstwa króla Vallthana II – powiedział surowo, patrząc się gdzieś w przestrzeń. Jej ciało samo się osuwało, umierała. On ją zabił, on wykonał na niej wyrok.
- Tristan, dlaczego… - wydusiła ostatnimi resztkami sił.

- Bo jesteś wiedźmą – warknął, a następnie zgromił ją swym wzrokiem. Ta nienawiść, te obrzydzenie i niechęć wydobywające się z jego strony, raniły ją najbardziej…  

Felsarin - "Nigdy więcej"

 Boję się, że skończy martwa w jego rękach.
Ona jest tylko kobietą - nigdy więcej.
~Nickelback - "Never again"

     Z groty w Dolinie Ognia wyskoczył spanikowany czarny smok pędząc przed siebie jak poparzony.
-Zostaw mnie, chory na na umyśle smoku! - ryknął wzbijając się w powietrze i przykuwając do siebie uwagę.
-Nie uciekaj! - krzyknęła goniąca go Kheriana.
-Nigdy mnie nie dopadniesz... - leciał niemal pionowo w górę, jak najwyżej. Im wyżej był tym trudniej było złapać oddech. Wraz ze wzrostem wysokości temperatura była coraz niższa, błękitna smoczyca leciała za nim cały czas. Kiedy już zaczął widzieć szczyty gór nad niskimi chmurami, narastał ból w skrzydłach i piersi, serce waliło mu jak oszalałe, a w raz z nim lekkie kłucie. Nie mógł już złapać oddechu, będąc ekstremalnie wysoko nad ziemią, przekraczając wysokość szczytów gór ból zaczął rozsadzać smokowi głowę, nie czuł własnych kończyn z zimna. Zamknął łzawiące z mrozu oczy i zaczął opadać na dół nabierając prędkości.
    Utrata wysokości pozwoliła mu łatwiej łapać dech w piersi, wyrównał nieco lot i szybował już swobodnie oglądając z góry doliny i przypominające nić rzeki. Właśnie zdał sobie sprawę, że był o krok od śmierci. Obrócił się w powietrzu i złożył skrzydła pikując głową w dół, słyszał świst opływającego go powietrza. Widząc jak niebezpiecznie ziemia staje się coraz większa, przeszedł do swobodnego opadania zmniejszając prędkość, bardzo powoli rozkładając skrzydła. Leciał prosto w stronę lasu, nie zauważył, jak dużą odległość pokonał podczas całego manewru. Postanowił zniknąć w lesie. Źle wyznaczył sobie prędkość i z impetem wpadł w korony drzew kompletnie tracąc kontrolę nad samym sobą. Zaczął przewracać się i obijać o grubsze gałęzie łamiąc je, siły miotały nim bezlitośnie wśród koron drzew aż upadł boleśnie na ziemię.
     Dopiero po kilku sekundach złapał oddech. Nieopodal siebie zauważył wyrwę w ziemi pod dużym głazem. Wczołgał się do dziury tak głęboko jak mógł i czekał słysząc bicie swojego serca. Po paru minutach dobiegło go łopotanie skrzydeł, szelest drzew i ujrzał lądującą niedaleko Kherianę. Obserwował jak węszy dookoła szukając go. Kilka razy przechodziła tuż obok jego kryjówki. W jednej chwili zainteresowana smoczyca obszukiwała koronę jakiegoś powalonego drzewa, i korzystając z okazji, Felsarin wymknął się po cicho odchodząc bezszelestnie jak najdalej. Przyspieszył patrząc za siebie i nagle potknął się o korzeń. Jego głowę przeszył wstrząs i cały świat legł w ciemności...
    Ciśnienie w głowie rozrywało mu czaszkę od środka. Leżał nieruchomo na boku czując ciepło w brzuchu, słyszał trzaskające ognisko i czyiś oddech. Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś ciężkiego leży mu na szyi. Nie otwierając oczu próbował wysilić własny mózg... tak, upadł na głowę uciekając...
    Otworzył gwałtownie powieki wydając z siebie skrzek. Szybko przewrócił po zimnej skale niefortunnie wpadając w płonące ognisko. Ryknął czując jak rozgrzane kamienie i drewna przypalają mu łuski na brzuchu i grzbiecie. 
-Co ty robisz?! - usłyszał głos Kheriany. Smoczyca próbowała powstrzymać szalejącego smoka.
-ZOSTAW MNIE! 
-Nie robię ci krzywdy, uspokój się - powiedziała ostro przytrzymując go w miejscu.
-Boże, ja nie chcę teraz umierać - ryknął smok napierając na smoczycę z całej siły - jestem za młody by ginąć w ten sposób!
-Bo zaraz dostaniesz w pysk - warknęła Kheriana walcząc z nim. Powbijał pazury w jej pierś zmuszając smoczycę by z niego zlazła. Odepchnął ją nogami przewracając Kherianę na grzbiet i szybko wstał na cztery łapy. Zmiótł ogonem palenisko posyłając żar w jej stronę i wykorzystał chwilę by wyjść z małej szczeliny pod skałą i pognać w las. Była noc, biegł w kompletnej ciemności aż wkrótce miał dość miejsca wokół by rozwinąć skrzydła i odlecieć jak najdalej.
    Nie wiedział czemu, ale czuł strach. Kheriana przypominała mu bezwzględnego, bezlitosnego i przeciwnika jakiego nie mógł pokonać normalnymi siłami. Była jak zjawa, prześladujący go duch.
-Nigdy przede mną nie uciekniesz, Felsarinie - dogonił go ryk. Przyspieszył lecąc nisko nad koronami drzew. Nigdy nie uciekł z walki, nigdy nie uciekał przed śmiercią mimo iż szanse na przeżycie były marne, ale uciekał właśnie przed zniszczeniem i słabościami. Ale każdy miał swoje słabości, każdy, dosłownie.
    Wciąż czuł ból w głowie, jego łuski były pokryte zaschniętą krwią. Nie wiedział, czy smoczyca za nim leci czy nie, jego celem było znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Pamiętał swoją starą kryjówkę, w jeziorze Thann, i tam właśnie zmierzał. Jezioro było niebezpiecznie blisko domu Arfony i Kheriany.
    Nieprzerwanie podczas lotu wśród potężnych gór odczuwał wzmożone bicie serca. Jego wiek dawał się we znaki, kilkadziesiąt lat temu bez problemu mógł dotrzeć na szczyt góry, dzisiaj ta granica była dla niego strefą śmierci. Szybciej dopadało go zmęczenie. Gdy doleciał nad rozległe jezioro Thann, zanurkował z dużej wysokości bliżej zachodniego brzegu, na przeciwko wysokiego urwiska. Złapał głęboki oddech i wpadł do wody zawzięcie machając skrzydłami by szybko dotrzeć nad dno. Pamiętał, że niedaleko uskoku w dnie leżało stare drzewo, natrafił na nie i pozostało mu tylko wyczuć gwałtowny spadek dna. Coraz bardziej brakowało mu powietrza, rosnące ciśnienie napierało na niego bezlitośnie. 
    Nurkował już praktycznie po omacku uderzając w krawędzie skał, po kilkunastu metrach szczelina poprowadziła go do poziomego korytarza, czuł jak jego brzuch łaskoczą jakieś wodorosty, jeden zakręt i dostrzegł słabe światło. Wynurzył głowę w niskiej, szerokiej, słabo oświetlonej grocie. Pochodziło ono z kryształów w ścianie emitujących słaby, biały blask. Wyszedł na twarde podłoże. Grota była naszpikowana stalaktytami i stalagmitami. Panowała tu cisza przerywana jedynie spadającymi kroplami wody. Powietrze było tu nieco chłodne i wilgotne, z groty na końcu wychodził korytarz, cały kompleks jaskiń ciągnący się co najmniej dziesiątkami kilometrów. Jeden z korytarzy prowadził nawet na powierzchnię, wychodząc gdzieś bardzo wysoko na jednej z gór. Tę drogę niegdyś samodzielnie oznaczył.

27 kwi 2014

Yalei - "Pełnia"

Dobył miecza, wyciągnął stal,
przebił, uderzył ostrym końcem

Zmierzch jest czasem, kiedy ludzie chowają się w swoich domach ze strachu przed stworzeniami, które wychodzą w poszukiwaniu ofiar. Szczególnie, kiedy jest pełnia. Księżyc dodaje mocy stworzeniom nocnym, takim jak wilkołaki i wiedźmy, które wykorzystują poszczególne fazy księżyca do swoich czarów i rytuałów. W tym czasie wszyscy łowcy muszą być na nogach. Część chroni zamek, reszta patroluje miasto w poszukiwaniu potworów.
Stałam w cieniu któregoś z licznych piętrowych domów obserwując samotną kobietę idącą środkiem brukowanej uliczki w stronę lasu. Jej suknia, tak samo jak peleryna zakrywająca głowę, była zrobiona z ciemnego, sztywnego materiału, szeleszczącego przy każdym ruchu, używanego przez bogatych ludzi. Zaciekawiona, poszłam za nią.
Spięta, przedzierała się przez gęste ziele, przeklinając pod nosem. Chwilę później spacerowała między drzewami, rozglądając się z uwagą na wszystkie strony.
- Jag? – szepnęła cicho, mnąc nerwowo drogi materiał. – Jag?!
- Tu jestem – odpowiedział mężczyzna, pojawiając się niedaleko dziewczyny, która cicho pisnęła ze strachu i rzuciła w jego stronę z płaczem.
Jag był postawnym mężczyzną, umięśnionym i wysokim. Jasne włosy związane z tyłu głowy rzemykiem. Na jego twarzy dominował duży nos, który był trochę skrzywiony, szerokie usta i małe, okrągłe oczy, a do tego jasna, starannie przystrzyżona broda. Ubrany w luźną koszulę i ciasne spodnie. Zmarszczyłam brwi, kiedy zorientowałam się, że na nogach nie miał butów.
- Nie mogę, nie chcę już tam być – jęczała, tuląc się do Jaga. – Złapali matkę, nie chcę, żeby złapali i mnie. Jag, ja nie chcę umierać!
- Złapali Calcorę? – Na jego twarzy odmalował się szok. Jak zauważyłam, było to pierwsze uczucie, jakie do tej pory pokazał. – Jak to? Przecież była ostrożna! Jak to się stało, Fannan, mów! – mówił ze strachem, mocno potrząsając kobietą. Kaptur zsunął się jej z głowy, ukazując masę ciemnych loków.
- Och, to było okropne – płakała, mówiąc piskliwie – przyszli do domu i oskarżyli ją o uprawianie magii! Ojca też zabrali!
- Calcorę? – zapytał zdziwiony, po czym zmrużył ze złością oczy i podniósł dziewczynę – kłamiesz.
- Postaw mnie!
- Mogę poczuć, jak się pocisz, Fannan. – Robi się interesująco, pomyślałam przekrzywiając lekko głowę w prawo.
- Bo się boję, głupcze! Teraz mnie postaw!
- Nie.
- Tak! – Zaczęła się kręcić, ale Jag nie puszczał.
- Mów prawdę! – warknął, zaciskając mocniej dłonie.
- Mówię!
- Ostatni raz się pytam, co się stało z Calcorą!
- Już ci powiedziałam, tępa głowo! – Mężczyzna ponownie warknął, po czym mocno odrzucił dziewczynę, która zatrzymała się dopiero na najbliższym drzewie stojącym niedaleko miejsca, gdzie stałam.
- Wiesz, kim jestem. – Jego głos wydawał się zmieniać na grubszy, mocniejszy. –W dodatku doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że dzisiaj jest pełnia.
Fannan nie odpowiedziała, w dalszym ciągu nie mogła zrobić pełniejszego wdechu. Widziałam profil jej twarzy, miała ogromne oczy otoczone masą ciemnych rzęs, prosty nos i pełne usta.
Na czole Jaga można było dojrzeć białe plamy, futro. Szczęka i nos wydawały się wysuwać do przodu. Kości policzkowe przesuwały się na moich oczach. Uśmiechnęłam się leniwie, zastanawiając, w jaki sposób mogę nadziać kreaturę na mój ulubiony miecz, który powoli wysuwałam z pochwy przytroczonej do skórzanego paska na biodrze.
- Co zrobiłaś Calcorze?!
- Z… zadźgałam – wychrypiała – jak dziką świnię! Najpierw dałam jej prywatny pokaz ujeżdżania jej kochasia, Tamkira. – Zaczęła się śmiać histerycznie. – Gdybyś tylko widział jej minę!
Tracąc nad sobą kontrolę, Jag wydał z siebie głośny ryk i rzucił się na piszczącą z przerażenia Fannan. Na widok rozrywanego ciała poczułam swędzenie prawego uda, na którym miałam pamiątkę po ostatnim wilkołaku.
Zajęty znęcaniem się nad kupą mięsa, nie zauważył jak do niego podchodziłam. Zamachnęłam się szeroko i wbiłam miecz w jego plecy.
- Co? Kto? – Jag wydał z siebie głośny ryk, aż się skrzywiłam. Chciał odwrócić głowę, ale mu na to nie pozwoliłam. Lepiej nie pokazywać ofiarom swoich twarzy. Stara rana ponownie zaswędziała, przypominając walkę, którą stoczyłam zaraz po ukończeniu akademii dla łowców. W jednej chwili oglądałam, jak pokonane zwierzę umiera, a w drugiej kreatura zaciskała szczęki wokół mojego uda, niemal je odgryzając.
– Łowca – powiedziałam tylko, przekręcając rękojeść, aby zrobić jak najwięcej szkód, po czym płynnie wyszarpnęłam miecz, który wbiłam ponownie w gardło krzyczącego z bólu
mężczyzny. Martwy, zsunął się na ciało Fannan, albo to, co z niej zostało.
Ostrze wytarłam z posoki i schowałam do pochwy, po czym szybko wróciłam do miasta. Trupy zostawiłam na pastwę leśnych stworzeń. Kto powiedział, że nie dbam o zwierzęta? 

Kamatayan/Diya Shekull "Smak świętości"

      - Podsumowując: Ojciec wciąż się nie odezwał, więc zaczęliście bez Jego wiedzy tworzyć nowe anioły, które okazały się z nieznanych wam przyczyn od razu buntować i uciekać na Ziemię. Jesteś zdruzgotany, że „twoje dzieci” nie chcą cię słuchać, a Raphael założył się z tobą, że doprowadzi „swoich” do porządku zanim ty zrobisz to z „własnymi”. Jeśli wygrasz, dostaniesz we władanie centralną i zachodnią Europę, a jeśli przegrasz, oddasz mu wyspy pacyficzne. Raph, by poskromić nowych zaczął uczyć ich sztuk walki, przez co stracił obie nogi i lewe przedramię, w konsekwencji czego musi przez kilka najbliższych miesięcy wysłuchiwać modlitw by się naładować i odbudować ciało. Ty, nie chcąc popełnić jego błędów, zabrałeś dopiero co stworzone anioły na wycieczkę po Ziemi. Okazały się sprytniejsze od ciebie, i uciekły po niecałych dziesięciu minutach. A ty postanowiłeś wrócić do nieba, zgłosić sprawę wojownikom i po prostu istnieć dalej?
      - Tak, właśnie tak.
      - To działanie bardzo w moim stylu. Nie twoim, Michale. Aczkolwiek podziwiam cię. A teraz wybacz mi.
      Wstałam, otrzepałam sukienkę i zeskoczyłam z głazu. Wbiegłam do jaskini, przebrałam się w skóry i zmieniłam fryzurę na koński ogon związany rzemieniem na czubku głowy. Wychodząc wypuściłam skrzydła i przywołałam swą ulubioną broń – miecz z metrowym ostrzem, z rękojeścią grawerowaną w kwiaty lilii, róże i ciernie podobne do tych, z których składała się niechlubna korona Syna Bożego. Michał stał w wejściu i wpatrywał się we mnie z nieskrywanym przerażeniem.
      - Wyglądasz... wyglądasz...
      - Jak upadła. Tak, wiem, wyglądam wspaniale.
      Rozłożyłam skrzydła i pozwoliłam im młócić leniwie powietrze.
      - Gdzie się wybierasz? - spytał Michał, wreszcie odzyskując nad sobą panowanie.
      - Na polowanie. A gdzie niby? Wracaj do domu Michale. I pozdrów ode mnie Raphaela. Życzyłabym mu powrotu do zdrowia, ale kazałby mi spieprzać.
      Nie patrząc czy zniknął, wzbiłam się w nocne niebo.

      Pierwszego znalazłam ledwie piętnaście minut później. Istota stworzona przez nieporadną rękę anioła – która sama aniołem z pewnością nie była – wyglądała niczym nastoletni śmiertelnik obserwujący piękne młode damy – z bezpiecznej odległości i ukrycia, rzecz jasna. Jego krótkie jasne włosy powiewały na chłodnej nocnej bryzie, smukłe ciało odziane było w luźną brązową szatę sięgającą kolan, która poruszała się lekko. Siedział na jednym z kilkunastu głazów obserwując... parę kopulujących niedźwiedzi. Gdy podleciałam bliżej, wyjaśniła się sprawa poruszającej się szaty.
      Błagam, tylko nie to...
      Gdybym była człowiekiem, pewnie poczułabym się zakłopotana i niepewna. Byłam jednak upadłą, i poczułam jedynie obrzydzenie. Zanim zorientował się w sytuacji, siedziałam obok niego.
      - Mógłbyś chociaż podglądać ludzie. Zwierzęta? No błagam, to obrzydliwe!
      Wydał przeraźliwy krzyk i zerwał się na nogi, nerwowo wyrywając rękę spod szaty. Potem spojrzał na mnie. Taksował mnie wzrokiem, zupełnie nie zwracając uwagi na moje czarne skrzydła. Zdzieliłam go więc jednym z nich, przez co poleciał twarzą prosto w kamień.
      - Jak cię zwą? - spytałam, chowając miecz. Dzieciak nie stanowił zagrożenia.
      - Trzeci. Zwą mnie trzeci. A ty... ty jesteś upadłą!
      - A ty czym jesteś?
      - Ja... No... Ja jestem aniołem.
      - Nie, nie jesteś. Jesteś istotą o mentalności, i, jak widać, potrzebach charakterystycznych ludziom, z nadnaturalnymi mocami i skrzydłami.
      - Ale ja jestem aniołem! Przecież byłem w niebie!
      - Zostałeś stworzony przez anioły. Nie ma w tobie jednak nic bożego.
      - Och.
      - No właśnie, och. Daj mi rękę zobaczymy co da się z tym zrobić.
      Wyciągnął w moją stronę prawą dłoń. Skrzywiłam się.
      - O nie, spryciarzu. Tę drugą dłoń.
      Złapałam go za rękę, na której natychmiast pojawiły się kajdany uniemożliwiające ucieczkę aniołom.
      - Teraz sobie porozmawiamy. Sprawa wygląda tak. Jesteś istotą o nadnaturalnych zdolnościach, która nie powinna opuszczać miejsca stworzenia, inaczej nie przeżyje dwudziestu czterech godzin. Nie jesteś, i nigdy nie będziesz aniołem. Mogę jednak zrobić z ciebie upadłego.
      - I wtedy przeżyję?
      - Myliłam się. Poza anielskimi mocami masz też naszą inteligencję, choć pozory wskazują na coś zupełnie innego. Tak, wtedy przeżyjesz.
      - No do dzieła.
      Kazałam mu uklęknąć. Już nieraz czyniłam tych z góry upadłymi. Uwielbiałam tą siłę, ich świętość wlewającą się w moje ciało, czyniąc mnie potężniejszą niż kiedykolwiek wcześniej.
      Wykorzystałam ostrze, którego zawsze używałam do tego celu – Gees*, bowiem nie miało ono formy rzeczywistej.
      Przyklękłam przed nim, robiąc niewielkie cięcie na swoim nadgarstku.
      A potem wbiłam sztylet w jego serce, przekręcając dwa razy zgodnie ze wskazówkami zegara. Podniosłam się błyskawicznie, obróciłam go siłą woli i skropiłam krwią jego śnieżnobiałe skrzydła, które w kontakcie mieszaniny naszej krwi natychmiast zaczęły gnić. Pióra stały się brudne, kleiste, zaczęły wydzielać nieprzyjemną woń zgnilizny. Gdy wszystkie osiągnęły ten stan, wypadły, pozostawiając pusty szkielet. Skropiłam go delikatnie krwią, która rozeszła się tworząc delikatną błonę na kościach. Kiedy cały szkielet pokrył się błoną, ta pękła a jej miejsce zastąpiły matowe czarne skrzydła, które kiedyś miały nabrać blasku.
      Wstałam, obracając młodzieńca ku sobie i zdjęłam z jego nadgarstków kajdany. Stał przede mną z pochyloną głową. Powoli zbliżyłam się do niego, rozrywając szatę w miejscu, gdzie wbiłam sztylet. Przesunęłam po ranie czubkiem języka, zamykając ją i za pomocą mojej śliny czyniąc z niego mojego niewolnika. Uznałam, że żywy przyda się bardziej.
      - Spójrz na mnie.
      Posłusznie podniósł głowę, patrząc na mnie czarnymi teraz oczami.
      - Pani.
      Jego głos także nabrał mocy. Nie był już dźwiękiem przypominającym ryk rannego zwierzęcia, a głosem zabójcy. Gładkim, o mocy pozwalającej mu zawładnąć śmiertelnikiem za pomocą samych tylko słów. Stał się też wyższy, masywniejszy. Nie był już nastolatkiem. Nie był już nieudaną próbą stworzenia anioła. Był istotą doskonałą. Bez serca, bez sumienia, nie znającą litości.
      - Od teraz będziesz nazywał się Beyron. Będziesz mi służył. Będziesz szpiegował i składał mi regularne raporty. Po zmroki będziesz zakradał się do miasta, chodził między mieszkańcami dworu króla i poznawał ich i jego działania.
      - Tak, pani.
      - Ruszaj, Beyronie. Spraw, bym była z ciebie dumna.
      - Każdy, kto odważy się znieważyć twą osobę pozna mój gniew, Pani.
     - Wspaniale. Jeśli spotkasz na swej drodze kogoś, kto niegdyś był twoim bratem bądź siostrą, sprowadź go do mnie.
      Stworzyłam bezlitosną maszynę do zabijania. Użyłam do tego celu istoty niemal świętej.
      W ślad za mym synem, wzbiłam się w nocne niebo, mknąc w stronę domu, by zmyć z siebie zapach świętości archanioła.

Kheriana - "Oddech"

Póki oddycham, będę nazywać cię swoim domem.
~Eluveitie - Inis Mona

     Siedząca na urwisku Kheriana oglądała zachód słońca niknący za wierzchołkami potężnych gór. Kilkaset metrów pod nią rozpościerało się rozległe jezioro Thann. Pewna legenda mówiła, iż na dnie jeziora jest grota, gdzie starożytne smoki chowały skradzione władcom skarby. Podobno gdzieś w systemie tych jaskiń mają dalej tam leżeć zapomniane góry złota i klejnotów. Jednak nikt ich nie zdołał odnaleźć.
     Lecz nie o tym myślała piękna Kheriana, nie interesowało ją złoto zakopane nie wiadomo jak głęboko pod ziemią, jej myśli krążyły wokół Felsarina. Dręczyła ją obawa, że stary smok jest zbyt uparty by nawiązać z nią lepszy stosunek. Znalazła tego jedynego w swoim rodzaju. Wiedziała już, że musi podejść do tego z innej strony, czasami najprostsze rozwiązania mogły być najlepsze...
~Polej się sosem i podaj jako kolację - podpowiedział jej własny głos w głowie. Natychmiast odrzuciła absurdalny pomysł - A może jednak?
     A może powinna skłonić go do jakiegoś szaleństwa? Na starość pragnęła znaleźć swoje miejsce, u boku kogoś wyjątkowego, a takim był właśnie on. Jednak zniknął tak szybko, bez słowa, bez zapewnienia, że kiedykolwiek wróci. I tak zadumana smoczyca powstała i skoczyła z urwiska lecąc pionowo głową w dół. Zamknęła oczy czując jak w jej sercu rośnie adrenalina, coraz bardziej w jej umyśle rozbrzmiewał jakby krzyk. Spadała coraz szybciej, aż powoli rozwijała skrzydła i w jednej sekundzie poderwała całe ciało do poziomego lotu. Otworzyła oczy, była zaledwie parę metrów nad lśniącą taflą wody, widziała w nim swoje odbicie. Zrobiła kilka spirali i grzbietem wylądowała w wodzie. Natychmiast jej umysł ogarnęła cisza, po kilku sekundach ponownie otworzyła swoje niebieskie oczy i już widząc jak przez mgłę w wodzie nurkowała coraz głębiej czując rosnące ciśnienie.
     Do granic sił w płucach płynęła aż wyskoczyła z wody przechodząc w lot. Zawzięcie miotając skrzydłami powietrze strzepując z siebie krople wody, doleciała do najbliższego brzegu i doliną pełną skał zaczęła swój tor przeszkód. Przelatywała między ciasnymi wyrwami obracając się o dziewięćdziesiąt stopni, pod skalnymi mostkami brzuchem do góry, lawirowała czując podniecenie płynące z niebezpiecznego lotu. Świadomość możliwości roztrzaskania sobie głowy była pobudzająca do dalszego szaleństwa.
     Gdy doliny między górami ogarnęła ciemność, Kheriana szybowała spokojnie nad nimi. Gdzieś na dole dostrzegła światło z ogniska, w jego kręgu troje postaci doglądających pieczonego nad ogniem mięsiwa. Wpadła na pewien pomysł.
     Obniżyła lot i zawróciła ciągle wytracając wysokość. Szybując nad pojedynczymi krzakami, mijając małe drzewka zbliżała się do ogniska. Wyciągnęła przednie łapy i przelatując tuż nad głowami porwała trzy skwierczące zające. Pogoniły ją krzyki oburzenia a nawet groźby. W locie pożarła swoją skradzioną zdobycz i zmieniła kurs w stronę majaczącej nad innymi górami szczyt Heny. Powróciła do domu, do swojej kryjówki na poddaszu. Było tam koryto z wodą i duże legowisko. Drabina na dół do ciemnej izby była opuszczona jakby wcześniej ktoś tu był. Zwinęła się w kłębek i popatrzała przez okno, na czerniejące jak płonąca ziemia niebo.
     Arfona do tego domu wracała sporadycznie, dlatego przez większość czasu Kheriana odczuwała samotność, naprawdę brakowało jej drugiej duszy u boku. Jej sny były najczęściej puste. Czasem przechodziła ją myśl, iż wybieranie do pary najlepszego spośród wszystkich jest egoistyczne, ponieważ mogła żyć szczęśliwie z kimś innym, jednak pociągała ją właśnie wyjątkowość. Chciała być także doceniona, chciała znać swoją wartość.
-Kheriano, jesteś tam? - obudził ją łagodny głos z dołu.
-Jestem... - mruknęła sennie przewracając się na drugi bok.
-Coś się stało, kochana? - zapytała niepewnie Arfona zaglądając do niej. Rozczesana kobieta wyglądała na zmartwioną.
-Długo nie spałam, wszystko w porządku.
-Chyba wiem, co cię trapi. Powinnaś go znaleźć, jest albo w Shadurze albo w Dolinie Ognia. Nie czekaj, widzę jak wyglądasz, masz swoją szansę.
-Naprawdę tak uważasz? - spytała smoczyca nie podnosząc głowy.
-Z całego serca, moja droga - Arfona pogłaskała Kherianę po szyi - pamiętaj, dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych.
     Drugiego dnia bajecznie błękitna smoczyca leciała już do Shaduru. Pomiędzy górami zmierzała wprost do pięknego miasta. Jej serce przepełniała nadzieja, i starała nie dopuszczać do swoich myśli porażki. Podobno wiara czyni cuda... Nad pięknym miastem, prosto do smoczej wieży, gdzie miała nadzieję spotkać czarnego smoka. Przeszukała każdą grotę, jedyne co znalazła to zaniepokojone nagłymi odwiedzinami smoki. Przysiadła nad krawędzią wieży otwartej na zachmurzone lekko niebo. Jak nie tu, to w Dolinie...
     I tam odleciała, nad lśniącą rzeką prosto do najbardziej zamieszkanego przez olbrzymie gady miejsca. I tutaj spotkała chyba największe siedlisko smoków w swoim życiu. Liczne bestie po rozchodzone na łagodnych zboczach i brzegu siedziały, leżały, pilnowały rodzin. Podeszła do jednego z nich, do ciemnobrązowego smoka siedzącego pod drzewem.
-Wiesz może, gdzie znajdę Felsarina? - zapytała przyjaźnie. Smok spojrzał na nią lekko zdziwiony obracając powoli ku niej swój rogaty łeb.
-Siedzi w tamtej grocie - wskazał - po co szukasz tego psychola?
-Idę za głosem serca - odpowiedziała.
-To uważaj, bo serce prowadzi cię na śmierć.
~Dziwne... - pomyślała odchodząc w kierunku jaskini, jaką jej wskazano. Wlazła do wysokiej szczeliny w skale i jej oczom padło ognisko i śpiący na brzuchu Felsarin. Podeszła powoli do niego i szturchnęła go lekko nosem za rogiem.
-Tak, podrap mnie tam... - mruknął sennie smok. Zaskoczona lekko zaczęła drapać pazurami przedniej prawej łapy szyję Felsarina, zaczął mruczeć - rób tak dalej...
-Słodki jesteś - stwierdziła Kheriana. Felsarin natychmiast otworzył oczy i odskoczył od niej przyciskając zad do zimnej, wilgotnej ściany.
-A ty co tu robisz?! - zapytał zszokowany.
-Tęskniłam trochę za tobą - powiedziała nieco namiętnie podchodząc bliżej do niego - nie wiedziałam czy wrócisz, to postanowiłam sama cię odwiedzić.
-No chyba sobie żartujesz - warknął patrząc na nią groźnym wzrokiem - kogoś innego bym udusił za najście.
-Nie mogę przestać o tobie myśleć - rzekła łapiąc go delikatnie za paszczę - gdybyś wiedział, jak na mnie działasz...
-Nie przesadzasz? - spytał odtrącając ją - nie zeżarłaś czegoś podejrzanego może? Nikt nie nafaszerował cię jakimiś miksturami, ziołami, grzybami? Nie wdychałaś niczego?
-Uwierz mi, nie, to czysta miłość, Felsarinku...
     Smoczyca złapała go na ramiona i przeciągnęła do siebie. Zdziwiony smok dał się dziwnie ponieść. Kheriana położyła go nieco brutalnie na grzbiecie i przysiadła na nim.
-Powiedz mi, że nigdy nie zaszedłeś tak daleko... - powiedziała przytykając swój nos do jego nosa.
-Zejdź ze mnie... - rozkazał ostro - natychmiast...

Rhemelien Herakrux



| "A utopione marzenia od dna się odbiją, wrócą, rozkwitną, nasiona rozpylą – tak odrodzi się Rzeczywistość." |


Mieszkanka prostej, spokojnej wsi, gdzieś wśród pól Peleney, o której nigdy nie słyszał świat – Rhemelien Herakrux. Jest ona dziewięcio letnim unistusem, skrywającym swą tożsamość przed światem, dopiero wchodzącym w wiek, w którym to dzieci zaczynają zdobywać życiowe doświadczenia.

Potomkini prastarej rasy została wychowana przez swą starszą siostrę, która to uczyła ją zasad panujących nad Rzeczywistością, zachowań ludzkich, a także ciepła i pogodności. W wyniku tych "studiów" Rhemelien nie różni się prawie niczym od przeciętnego, naiwnego dziecka, szukającego biedronek wśród wysokiej trawy. Nie wzbudza podejrzeń sąsiadów, pomaga przy karmieniu bydła, bawi się z innymi dziećmi – i tak co dzień, toczy koło monotonności.
Rhemelien, jak każdy podlotek, cechuje się niepohamowaną ciekawością, głośnym zachowaniem i nieumiejętnością ustania w miejscu. Jednak zdarzają się jej chwilę, gdy potrafi przysiąść cicho na skale i najzwyczajniej myśleć o rzeczach, o jakich nie śmie rozmyślać przeciętne dziecię. Miast odpływać do "swojej krainy", ona woli zastanawiać się jacy ludzie są naprawdę, jaka jest natura otaczającego ją świata. Poza tym, należy do inteligentnych, odpowiedzialnych i bardzo uczuciowych osób, które czerpią przyjemność z małych gestów – zwłaszcza krótkich drzemek w słoneczne dni.
Za tymi błękitnymi oczami i niewinną buzią skrywa się coś więcej niż niedoświadczona życiem kilkulatka – jest tam moc. Obdarowana hojnie ponadprzeciętną wyobraźnią oraz pokładami energii magicznej zdolna jest do wielu rzeczy, które się ludziom – można by zażartować – nie śniły. Wprawdzie, to co robi, skrywa się w ich snach oraz najgłębszych zakamarkach umysłów. Jednak, mimo wszystko, nie ważne jak wiele się nauczy, jak dużą wiedzę zdobędzie – jest tylko dzieckiem, o wyraźnie zaznaczonej granicy swoich zdolności.
A granicą tą jest... To tajemnica.

25 kwi 2014

Szczur - "Trudniej jest żyć..."

Emptiness is filling me
To the point of agony
Growing darkness taking dawn
I was me, but now he's gone
~Metallica - ,,Fade to Black" 
Jesień nadciągała coraz głębsza. Blade, zamglone dnie wlekły się przez puste, głuche pola i równiny, by wieczorami przymierać w lasach coraz cichsze, coraz bardziej płowe. Z każdym świtem dzień wstawał leniwiej, stężał od chłodu, kryjąc szronem drzewa, krzewy i trawy. Zamierał w bolesnej ciszy.
Szczur zatrzymał swojego zgonionego, głodnego, gniadego konia, który dudnił podkutymi kopytami o bruk gościńca. Z jego chrap buchały kłęby pary, a gęsta, pożółkła z pragnienia ślina kapała z pyska. Wziął głęboki wdech i rozejrzał się po okolicy.
Gorejące słońce chowało się za głębinami horyzontu niczym rozpalona twarz, która zaraz zgaśnie i zginie. Na jego tle latały wieńce wron i kruków, co się zrywały gdzieś znad zórz, leciały nisko nad powierzchnią ziemi i krakały głucho, długo i żałośnie. W powietrze wzbijał je ostry, zimny wiatr, który mącił stężałe wody, szarpał i rwał ostatnie liście z drzew rosnących na lewo, pochylonych ku gościńcowi. Szkarłatne listowie spływało cicho na bruk niby krwawe łzy umierającego lata.
Samotny podróżnik zdawał sobie sprawę, że zmierza w dobrą stronę. Aby dotrzeć do pobliskiej wsi musi wjechać na leśną ścieżkę, która była najszybszą drogą. Obrócił wierzchowca nerwowo żującego wędzidło. Spiął go i zmusił do nieśpiesznego kłusu. Na udeptanej, wilgotnej, ziemistej dróżce konia było ledwo słychać. Zwierzę strzygło niepewnie uszami, a jego właściciel przeszywał gęstwinę bacznym wzrokiem. Nic. Głucha cisza charakterystyczna dla lasów. Tylko ćwierkanie ptaków i szelest suchych liści zaburzał stan martwoty. Pamiętał, że cel, ku któremu zmierza jest bliski. Las był duży, gęsty, ale raczej spokojny i bezpieczny, więc puścił wodze czujności. Senność i zmęczenie dała mu się we znaki. Koń również miał dość, zwiesił niemrawo głowę przechodząc do stępu. Równomierne bujanie w siodle, cichy świst wiatru, śpiew ptaków. To wszystko sprawiło, że odpłynął na kilka chwil zdając się na inteligentnego, dobrze przećwiczonego wierzchowca.
Obudził się gwałtownie. Wiedział, że człowiek jest z tego samego materiału, co jego sny. Nie śnił, więc nie istniał. Przynajmniej w mniemaniu ludzi. Być może kiedyś, gdy jego sen ogarną mary zacznie coś znaczyć, ale nie teraz. To nie ten czas i miejsce.
Do jego uszu dotarły ludzkie głosy. Ktoś przechodził nieopodal. Zatrzymał konia nasłuchując intensywnie. Dwa męskie, przerażone, żałosne tony tworzyły strzępy chaotycznej, niepewnej rozmowy. Pojedyncze słowa nie tworzyły spójnej całości. Nie chcąc się mieszać między ludzi pospieszył wierzchowca przechodząc w śmigły, przyjemny kłus. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jego koń zboczył znacznie z głównej trasy.
- Głupie bydle - warknął, karcąc ogiera, który i tak nie wziął tego do siebie.
Tutejsza trasa była zdecydowanie bardziej zarośnięta. Wijące się, pozbawione listowia gałęzie tworzyły na tle nieba istną, cudowną mozaikę. Kluczył w coraz bardziej obcym i nieprzyjaznym borze, pomiędzy kolosalnymi, prastarymi dębami. Błądził wśród ciszy, która dawała znać, że od dawna nie stąpał tędy człowiek. Nieopodal usłyszał szum strumienia. Czując pragnienie skierował tam konia. Znalazł wreszcie roziskrzony w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca strumień. Zeskoczył z grzbietu gniadosza i ukląkł przy brzegu. Nabrawszy wody w dłonie uniósł je do ust. Była chłodna, słodka i orzeźwiająca. Smak był znajomy. Zaraz przypomniało mu się górskie źródło, które dzieliło się wodą smakującą prawie identycznie. Ciekaw był ile jeszcze leśnych połaci, gór, wąwozów będzie musiał pokonać, by odnaleźć tego, który nie daje mu spokoju.
Uniósł wzrok i spojrzał przed siebie. W ułamku sekundy jego serce zabiło mocniej, a zmysły skupiły się tylko na jednym. Poczuł się jak pies, któremu ktoś macha przed nosem kawałkiem mięsa. Mężczyzna wyprostował się, wbijając zabójcze spojrzenie w zamarłą w bezruchu istotę na przeciwnym brzegu źródła. Wysoka kreatura na dwóch, masywnych palcochodnych kończynach, zakończonych długimi, łukowato zagiętymi szponami, ludzkim korpusie i nieprzyjemnej dla oka głowie, zaopatrzonej w długie kły i szczecinowaty włos, zrobiła krok do tyłu wyczuwając zagrożenie. Szczur w ułamku sekundy dosiadł konia i popędził go w kierunku istoty, która rzuciła się do ucieczki. Zwierzę przebiegło płytki strumień, rozchlapując krople krystalicznej wody na wszystkie strony. Łowca ujął w dłoń dwa puginały i ścisnął boki konia, by zmusić go do jeszcze szybszego biegu. Kreatura była szybka, ale nie na tyle, by umknąć Łowcy na śmigłym wierzchowcu. Mężczyzna cisnął w ofiarę dwoma sztyletami, które trafiły celnie w jej barki. Istota wydała z siebie zaskakująco ludzki krzyk, ale ani trochę nie wzruszył on myśliwego. Podróżnik pociągnął mocno lejce konia zatrzymując go. Zeskoczył z niego wprawnie, lądując w odległości około trzydziestu stóp od ofiary. Zamaszystym ruchem wyjął miecz z pochwy. Hybryda nie widząc innej możliwości szykowała się do walki. Do obrony miała tylko szpony i zęby. Tylko? A może aż. Nauczył się nie przeceniać swoich możliwości. Do każdego przeciwnika podchodził indywidualnie, każdego szanował pod względem umiejętności i nie poniżał go. Nie czekał na atak kreatury, pokonał dystans ich dzielący szybciej, niż spodziewała się tego dwunożna hybryda. Opuścił klingę niżej, szykując się do płaskiego cięcia w biodro. Tak też się stało. Ostrze z nieprzyjemnym dźwiękiem przecięło tkanki i zadzwoniło o kość. Szarpnął mieczem w dół, zwalając twór na ziemię. Wyszarpał ostrze, odskoczył, by uniknąć przykrego spotkania ze szponiastą stopą, a potem od góry wpakował klingę w pierś ofiary. Ta zalała się krwią, szarpała w konwulsjach i dusiła. Jej dzikie, ale zaskakująco rozumne oczy wyszły na wierzch i wbiły się w kata.
Szczur zabrał ostrze, wytarł je o kawałek materiału, a potem schował do pochwy i dosiadł konia. Czekał chwilę, by upewnić się, że hybryda zakończy żywot, a potem zawrócił konia, próbując odnaleźć ścieżkę, którą od samego początku podążał. Zawsze łatwiej mu było wyobrazić sobie swoją śmierć, niż swoje szczęście. Dla niego śmierć była łatwiejsza niż życie. 

23 kwi 2014

Księżniczka Izolda & Felsarin - ' Ratunek '

Obudziła się w ciemnym i małym pomieszczeniu. Dłonie miała przypięte do ściany, a nogi zostały związane zwykłym sznurem. Jej suknia była cała brudna i zniszczona, a w niektórych miejscach widać było zaschniętą już krew. Czuła ogromny ból w plecach, a głowa to chyba miała jej niedługo wybuchnąć. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Chciała krzyczeć i wołać pomoc, ale wiedziała, że na nic jej się to zda. A nóż przyniesie jej to jeszcze więcej problemów. Była ciekawa ile była już nieprzytomna i ile już tu siedzi. Była daleko od Wolsedore. Nie wiadomo było czy jest jeszcze w Imperium. Nic nie słyszała, a przez małe okienko w ścianie, widziała tylko góry i chmury na niebie.
Bała się, chciała uciec. Tylko problem był taki, że nie potrafiła. W tym miejscu magia była bezużyteczna, bo ściany były zrobione z szarych kamieni. Jej drzwi były z ciężkiego drewna, gdzie widać było malutkie okienko. W dodatku była też zbyt przemęczona i nie miała sił, by sobie pomóc.
W końcu ktoś wszedł, dopiero po jakimś czasie rozpoznała tą postać. Czarne włosy, które sięgały jej do pasa oraz zielone oczy. Zgrabna sylwetka i rysy twarzy, które tak dobrze znała.
- Mamo? – spytała się dla pewności. Kobiecie po policzku spływały łzy. Natychmiast uklęknęła przy swej córce i dłonią pogłaskała ją po policzku.
- Nie bój się moje dziecię – odpowiedziała, obdarowując ją pocałunkiem w czoło. Była bledsza niż zwykle, była wampirzycą i specjalnie próbowała ukryć swe kły – wysłałam list do osób, które są w stanie cię uratować – rzekła, posyłając jej zatroskany uśmiech, za którym dziewczyna tak bardzo tęskniła.
- Oni chcą skrzywdzić ojca, co będzie ze mną? – spytała, czując jak całe jej ciało drżało. Nie mogła uwierzyć w to, że ma przed sobą matkę. Osobę, którą tak bardzo kochała.
- Oni… chcą cię przemienić – poinformowała ją, spuszczając wzrok na jej rany. Zaciskała usta, martwiąc się o swoją córkę – dlaczego opuściłaś zamek?
- Musiałam, na chwilę. Usłyszałam pewną przepowiednię i…

- Ah, słyszałam. Nie przejmuj się nią, nic ci się nie stanie – zapewniła ją. Katarzyna spojrzała przez okno i cicho westchnęła – Muszę już iść, nie mam prawa tu wchodzić – rzekła, przymykając przy tym swoje smutne oczy. Nie pozwoliła nawet się Izoldzie wysłowić, bo po paru sekundach już jej nie było. Ale Izolda płakała jak głupia, tak bardzo za nią tęskniła. W snach by nie pomyślała, że będzie jej dane ujrzeć matkę Sama rozmowa bardzo ją wzruszyła, ale przez to też ból w sercu się pogłębiał. Zwłaszcza, że ona sama niedługo miała stać się wampirem. A to wszystko tylko po to, by skrzywdzić ojca. A ten list? Kogo ona wezwała? Może innych łowców? Czy będą w stanie ją uratować? Nie znała na te pytanie odpowiedzi, nie wiedziała co ją czeka. Pragnęła tylko przeżyć.

Pod osłoną nocy obserwowali ukryci w lesie z pozoru niewinną wioskę. Z pozoru, ponieważ sprytnie ukryte wampiry wtopiły się w ludzi. Jednak nie zważając na niebezpieczeństwo, mieli wydostać zakładnika. Postanowili zrobić to z hukiem, po prostu rozsadzić loch, wejść do środka, zabrać Izoldę i opuścić wioskę. Nie był to skomplikowany plan, ale chęć zrobienia hałasu była bardziej przekonująca. I tak Felsarin obleciał całą mieścinę wypatrując potencjalnych przeciwników. Najwyraźniej porywacze byli pewni siebie i nie rozstawili na ten czas żadnej straży. Sam przyznał, że im łatwiej tym lepiej. Poobserwował z dachu jednego domu zakratowane okienka tuż przy obłożonej kostką ulicy. Odważył się nawet zejść na drogę, w tym pomagał mu jeden z elfów zaglądając uważnie do każdej z cel. Byli w nich liczni więźniowie, większość z nich była dziwnie blada, jak duchy. Aż w końcu ją zauważył. Powrócił do oddziału.
 -Straży nie ma, co najwyżej siedzą w tawernie albo pilnują lochów - rzekł do wszystkich - mamy ją. Podkładamy proch na ulicy i rozwalamy ścianę. Ty pójdziesz ze mną bo trzeba rozkuć kajdany, a reszta musi się przekraść. Główną drogą do tej twierdzy i dalej po prawej stronie, czwarta cela jak liczyć okna. Ruszamy. Zabrał ze sobą Nardora, tego samego krasnoluda z poprzedniej misji i smok podleciał na stromy dach jakiegoś sklepu, jak najbliżej celu. Na miejsce po trzech minutach dobiegła grupka jaką wyznaczył do wejścia, każdy trzymał beczkę z czarnym prochem.
 -Ej, co wy tu robicie - krzyknął ktoś z lewej strony. W ich stronę zmierzała wysoka, zakapturzona postać. -Nieśliśmy wino, nasz pan zażyczył sobie sporego zapasu, szykuje ucztę z okazji zamążpójścia swojego syna - odpowiedział ktoś. 
-Ah, no dobra, nie przeszkadzajcie sobie... Strażnik odszedł znikając w ciemności wioski. Zaczęli podkładać beczki po ścianę i wysypali ścieżkę prochu. Smok zszedł na dół nakazując ukryć się za rogiem sklepu. Rzucono pochodnię. Szybko odbiegł w krótką uliczkę między dwoma domami. Wioską wstrząsnął wybuch wybijający szyby w budynkach dookoła. Całą ulicę pokrył pył i gruz. Szybko wbiegł do ziejącej w gołej ścianie dziury słysząc dzwon alarmowy. Za nim szedł Nardor trzymając w gotowości swój młot i pochodnię. Przykuwa dościany postać kobiety dyszała mocno. Spośród kłębu dymu ujrzał tylko jej szczupłą, średniego wzrostu sylwetkę. Dwoma uderzeniami rozkuł kobietę i rozciął sznur.
 -Polecisz ze mną - rzekł smok łapiąc ją w pół i pozwalając wejść Izoldzie na swój grzbiet. Wyskoczył z lochu i natychmiast odleciał na wschód.
 -Kim ty jesteś? - wydyszała mu nad głową - i gdzie mnie niesiesz?
 -Felsarin - odparł spokojnie - zabieram cię do twojego domu, prosto do Wolsedore. Myślę, że twój ojczulek będzie zadowolony jak dowie się, kto uratował twoją skórę przed wiecznym potępieniem. Nie zapomnij mu tego powiedzieć. 

Zaskoczenie księżniczki było nie małe, kompletnie nie myślała, że przyjdzie jej z pomocą smok. W trakcie ucieczki mocno sie trzymała i strasznie bała. W końcu nigdy nie miała okazji latać i to na smoku. Była wyczerpana, obolała i zmęczona, więc kiedy smok wylądował na dziedzińcu zamku, otoczyli go łowcy z wycelowanymi strzałami w jego stronę. Po chwili ukazał się król, a widok smoka który na swym grzbiecie ma księżniczkę, bardzo go zaniepokoił. Nie pozwalał im strzelać tylko z jednego powodu. Tym powodem była właściwie Izolda. Kobieta zeszła i wtuliła się w ojca. 
- Oh, ojcze... - szepnęła. Król Vallthan II drugi obdarował ją szczelnym uściskiem, a po jego policzku leciała pojedyncza łza. Ucałował córkę w czoło, bał się najgorszego. Myślał, ze stracił ją na zawsze, wszyscy ją szukali po całym Wolsedore i dalej. 
- Nie wiesz jak bardzo się o ciebie martwiłem - powiedział, głaszcząc ją po głowie. Dziewczyna się od niego odsunęła, wskazując smoka. 
- Ojcze, on uratował mi życie - powiedziała z słabym uśmiechem na twarzy - pozwól mu odlecieć.
Mężczyzna wpatrywał się w stworzenie z nienawiścią w oczach. Najchętniej by go teraz zabił, o jednego mniej. Jednak uratował jego najcenniejszy skarb. Bił się ze swoimi myślami, nie wiedział co zdecydować. Dlatego spojrzał na Izolde, która nie wahała się ani chwilę. 
- Dobrze. Możesz odlecieć, moi ludzie nie będą cię ścigać - powiedział, zaciskając swoje ręce - tylko dlatego, że uratowałeś księżniczkę. Ale tylko ten jeden raz - zarządził z surowym wyrazem na twarzy. Dziewczyna podeszła do Felsarina i lekko skłoniła.
- Dziękuje, jestem ci bardzo wdzięczna - powiedziała, po czym następnie zniknęła otoczona przez strażników, którzy mieli zaprowadzić ją do medyka. 

Felsarin - "Uwierz lub nie".

Ściskam swoją szyję. Duszę się.
Rozdarty na strzępy, nie będę.
Nie chcę tym być. 
Nie pozwolę mu się we mnie tworzyć.
~Slipknot - "Vermillion part. 2"

-Hej, długo zamierzasz tutaj siedzieć? - zapytała Kheriana wychylając swoją piękną głowę i spoglądając w dół prosto na Felsarina.
     Deszcz rozpadał się już dawno na dobre. Ostra ulewa wypełniała szumem głowę czarnego smoka siedzącego w deszczu. Czuł zimno jakie przynosił na jego ciało wiatr. Raz po raz szare niebo rozjaśniały gromy z nieba niosąc po górach potężne grzmoty.
-Nic mi nie jest, czuję się dobrze - odparł smok powstrzymując drżenie - lubię deszcz, lubię wodę... posiedzę sobie tutaj i nasycę tym cudem natury.
-Nie wyglądasz na zadowolonego...
-Bo... bo się zamyśliłem. Ten uspokajający szum pozwala mi myśleć.
-Może jednak powinieneś wejść, tutaj jest cieplej.
-Niee, dzięki, tylko w ten sposób karmię swój umysł spokojem.
     To było oczywiście kłamstwo, nienawidził siedzieć w deszczu i marznąć. Już dawno zaczął wzywać w myślach ratunek, prosił naturę by przerwała ulewny deszcz, przeklinał Morgala za to, że go tu wysłał. W ogóle przeklinał samego siebie za wzięcie takiej misji, ale nie wypadało odmówić.
-Nie jesteś głodny?
~Dopiero jak... - pomyślał słysząc burczenie w brzuchu.
-Poradzę sobie - odpowiedział.
-Wiesz? Jesteś na swój sposób uroczy, czemu jesteś samotny?
-Bo tak, po prostu. Nie powinno cię to interesować.
-Sama nigdy nikogo nie miałam. Nie brak ci czasem towarzystwa?
-Uwierz mi, nie brakuje. Dużo masz jeszcze tych pytań? Zakłócasz mi mentalną więź z samym sobą...
~Chcę umrzeć - pomyślał mimo woli - albo niech ten dzień... ta pogoda się skończy. Ona sterczy nad moją głową i teraz pewnie myśli jak mnie zniszczyć. Na pewno chce mnie zniszczyć...
     W milczeniu doczekał się rozpogodzenia i wkrótce zza chmur nieśmiało wyszło słoneczko. Felsarin podziękował w duszy za cud.
-Pora uciekać - stwierdził. Z domu wyszła Arfona trzymając z małych dłoniach schowany w futerale list.
-Dostarcz to królowi, będę ci wdzięczna. Udanej drogi.
-Wpadnij tu w najbliższym czasie - rzekła Kheriana.
-Nie składam obietnic, których nie mogę dotrzymać - odparł i odleciał.
     Pod wieczór, zawitawszy z powrotem w mieście, podszedł do strażnika z nieobecnym wzrokiem strzegącego stalowych wrót do pałacu. Krasnolud bez słowa odebrał wiadomość i zniknął w pałacu nakazując smokowi czekać. Usiadł na jego miejscu, w tej chwili czuł potworny głód, gdyby mógł, jadłby nawet gruz byle by tylko nie czekać na żarcie. Czekał paręnaście minut aż sam Morgal zawitał na dziedzińcu.
-Felsarinie - rzekł - mam dla ciebie jedną prośbę, oczywiście za twoją zgodą.
-Jeśli nie jest związana z powrotem do tego miejsca gdzie byłem to nie mam nic przeciwko.
-Kojarzysz córkę króla Valthana? - zapytał poważnym tonem.
-No coś jakby mi się po głowie kręciło... ale słucham dalej.
-Dostaliśmy cynk, że została porwana, przez wampiry. Niedługo ma zostać przemieniona, a jako iż księżniczka Izolda jest bardzo ważną dla nas osobą, możesz pomóc wyciągnąć ją ze szponów krwiopijców.
-Brzmi interesująco - smok skrzywił się czując ból w brzuchu.
-Spisałeś się dzisiaj, dostaniesz swoją nagrodę. Wyruszysz razem z oddziałem, jako iż wampiry to dosyć... niezbyt przyjazne nocą stworzenia, a smocza krew jest dla nich jak ambrozja, dostaniesz swoją zbroję, jednak w przeciwieństwie do ten starej, będzie lżejsza.
     Po planie Felsarin postanowił przenocować w wieży. Widok i atmosfera starych grot przypominała mu stare dzieje. Obserwował ciemniejące miasto z najwyższego piętra. Siedział tak długo czując zmęczenie aż usłyszał jak ktoś wchodzi po schodach. Poczuł zapach pieczonego dzika, dokładnie tego, czego sobie życzył.
     Następnego ranka stawił się u bram Shaduru, gdzie czekał konny oddział złożony w dużej mierze z elfów. Do szybkich i sprawnych akcji wybierano elfy, gdyż zapewne pod osłoną nocy lepiej jest nie walczyć z wampirami. Każdy jako bagaż miał sporą beczułkę. Felsarin podszedł do nich. Miał na sobie czarną, zbudowaną ze stalowych łusek zbroję chroniącą szyję, łeb, klatkę piersiową, uda, ogon oraz grzbiet. Była dosyć lekka, lecz nie na tyle by nie czuł jej ciężaru na sobie. Jego zadaniem było zabrać córkę króla Valthana z dala od lochów, gdzie ją trzymano.